wtorek, 6 maja 2008

Stanisławskiego metoda na mózg aktora

Przerażają mnie historie ( a zarazem fascynują) o tym jak De Niro utył 20 kg do roli boksera we "Wściekłym byku" lub o tym jak Christian Bale odchudził się do trzydziestu paru kilo do roli w filmie "Mechanik".

Bawi mnie (i fascynuje zarazem) taka anegdotka Sobocińskiego, który obserwował uważnie aktorów w filmie "Pokój Mervina". Sobociński opowiadał, że Meryl Streep nie ustępując własnemu profesjonalizmowi męczyła kilka ujęć, przygotowując się do każdego z umiarkowaną uwagą. Natomiast Leonardo di Caprio gdzieś w kącie rozmawiał o czymś z kimś żywiołowo. Gdy słyszał reżyserką komendę przerywał rozmowę, wchodził na plan, grał co trzeba, po komendzie "cięcie" wracał do swego kąta i kontynuował rozmowę jak gdyby nigdy nic.

Podejrzewam, że ludziom, którzy ciężko zarobione pieniądze czasem wydaja na kino, sam pomysł, sama idea, że aktor równie mocno się męczy i pracuje, zarabiając te swoje miliony, jest bardziej miła niż myśl, że za grube bańki aktor mówiąc krotko "odpierdala swoje" i idzie do domu.

Skąd się wzięła metoda Stanisławskiego w szkole amerykańskiej? Śledząc co inne, mniej lub bardziej definiowalne szkoły aktorstwa amerykańskiego, widzę jedynie zrzynkę z teatru. Od początków kino nie celowało w te same strefy co teatr i im szybciej ówcześni amatorzy nowej muzy to pojęli tym lepiej działo się dla filmu jako takiego - dzięki temu następował rozwój. Albo prościej: oni odkrywali możliwości.

Ale dopóki kina nie podbili Żydzi z Kalifornii, teatralne zagrywki miały ogromne znaczenie bo leczyły kompleksy twórców. Dla przykładu taki Melies bawiąc się kamerą wynalazł efekty specjalne, ale dziwnym trafem nie potrafił zrozumieć, że kamerą można poruszać, śledzić, obserwować. Melies przedstawiał - miał wrażenie, że widz jest widzem teatralnym i musi obserwować scenę i podobne zagrywki mogą go jedynie zdekoncentrować (wyobrażacie sobie dzisiaj takie myślenie gdy rządzi moda na "trzęsąca się kamerę"?).

Potem wpadł Meyer ze swoim pomysłem na odbudowę kinematografii. Powstała Akademia Filmowa zwieńczona hotelową nagrodą rozdawaną co roku najlepszym. Wtedy to był sposób na ruszenie zesztywniałego systemu kast i środowisk filmowych - który miał doprowadzić (i doprowadził) do skomercjalizowania kina.

Więc przesadne makijaże, które miały uwydatniać charakter aktora/aktorki, proste role zagrane pod przykładowa scenę czy też maniera prosto z Europy okazały się przestarzałe. Film jako twór rosło w siłę, a Meyer też w końcu chciał zlikwidować afery i konekcje aktorskie.

Na tak podatny grunt jak ulał pasowała metoda Stanisławskiego, która z gruntu zaadaptowały takie osobistości jak m. in. Lee Strasberg. Metoda, która nakazywała aktorowi wczuwać się w rolę, która nakazywała nie tylko utożsamiać się z granym przez siebie bohaterem, ale być nim.
cu
Zwykłe granie nie wchodziło w rachubę. Aktor filmowy musiał pokazać światu, że wysiłkiem i pracą nie jest gorszy od swego brata z teatru. Coś co Murnau wiedział już wiele lat wcześniej, Amerykanie właśnie dopracowywali, tworząc szkoły, wzorując się na teatrze, zaciskając wymagania dotyczące reżyserii. Aktor to tworzywo - tak myślał bezlitosny Murnau i ściągnął Maxa Shrecka od Reinherda, który przecież potem ruszył do Hollywoodu. Tyle, że Murnau lubił kształtować każdy aspekt i akurat dzięki Shreckowi stworzył legendę, która żyła własnym życiem, uruchamiając nowe interpretacje nad "Nosferatu".

Tymczasem szkoła amerykańska miała stworzyć aktora, który po ukończeniu kursu będzie mógł wejść na plan i działać według ustalonych regułek, które na dodatek przekształci reżyser. Jednym słowem: bagno. Drugim słowem: rozwój. Bagno, bo mierny talent można było zastąpić warsztatem oraz zaangażowaniem. Rozwój, bo w końcu filmowy aktor przestawał być ikoną, statystą, twarzą, a zaczynał być... aktorem.

Daniel Day Lewis, zanim postawił swoją stopę na planie "Mojej lewej stopy", kazał się przez pół roku nosić na rękach, by maksymalnie wczuć się w rolę sparaliżowanego mężczyzny. Charlize Theron do roli seryjnej zabójczyni przytyła, dała się zdeformować charakteryzatorom plus przestudiowała życiorys głównej bohaterki, by nauczyć się mówić prosto i wulgarnie.

Takich historyjek jest więcej. Co w nich dobrego, a co złego? Dobre jest to, że tacy aktorzy traktują swoją pracę poważnie. Zależy im. Potem też nie urozmaicają swojej kariery byle scenariuszem. Maja wyrobiony szacunek do swojej pracy - bo to jest prawdziwa praca, dla której się poświęcają każdym gramem emocji (lub każdym gramem tłuszczu). Film z takimi aktorami to czysta przyjemność obcowania z dziełem, które współtworzyli profesjonaliści. To talent uwypuklany niezwykłym zaangażowaniem i tradycją.

Złe jest to, że Hitchock umarłby na nerwicę mając pracować z takimi kolesiami czy koleżankami. Według niego aktor znaczył tyle co filmowa sceneria - miał wypełniać obraz, a nie go tworzyć. Bo aktor nie ma tworzyć obrazu, ma w nim uczestniczyć. Jeśli istnieje sobie aktor podobny do di Caprio, który nie potrzebuje wielu powtórek ujęcia, który robi to, co od niego się wymaga, to na co ta cała metoda szkoły? Jeśli aktor po prostu nie umie zagrać bez tego całego mega-przygotowania to znaczy, że nadal jest aktorem? Czy koniecznie aktor musi być artystą, i czy faktycznie aktor, który opiera się na "graniu", a nie "wczuwaniu", jest wyrobnikiem?

Nie śmieję się z aktorów szkoły amerykańskiej ani nie umniejszam ich talentu, bo to nie o to chodzi. Ale z pewnością nie działa to w drugą stronę - nie mam zamiaru stawiać im pomników tylko dlatego, że poświęcają swoje mózgi do przemiałki trwającej kilka miesięcy.

Jeśli czuję, coś co robię, i robię to dobrze - jest ok. Są różne sposoby i bardzo to chwalę. Zawsze jednak martwiła mnie nieco ta cała tradycja szkoły amerykańskiej i podejrzliwie patrzyłam na takie techniki. Z drugiej strony efekt - czy zyskany maksymalnym zamiarem i siłą, czy po prostu dobrą robotą - jeśli jest satysfakcynujący... Co tu dużo mówić? Gówno mnie obchodzić (w sensie filmu, a nie w sensie ciekawostki) jak przygotowywał się do roli Daniel Day Lewis. Jeśli już to czy dobrze zagrał. Reszta jest w filmie. To co poza nim może interesować tylko "ikono-fanów" lub aktorologów.


*do owego nieskładnego i nieco niechlujnego textu zainspirowała mnie 'ciekawostka" o tym, jak Christian Bale przygotowując się do zagrania Batmana łaził ileś tam dziennie w jego gumowym stroju, który jest niewygodny i komiksowy Batman w życiu nie przebiegł by więcej niż dwadzieścia metrów. Taki... absurdzik.


Kończąc ten zbyt długi filmowy wywód, filmowo daruje parę chwil zapomnienia przy interpretacji zespołu Faith No More filmu "Vertigo" (Zawrót głowy) Alfreda Hitchocka, który poznał kino jak mało kto. Plus w klipie występuje najlepsza aktorka tego wszechświata - Jennifer Jason Leigh.

Brak komentarzy: